pisany

zamiast książki

Gościnnie: Alexanderson

3 Komentarze

Podobno prawie nikt już nie czyta, za to niemal wszyscy próbują pisać. Przybierający na sile zalew powstających obecnie tekstów rzeczywiście może odbierać chęć lektury − ich nieprzeliczona obfitość zmusza do czytelniczej kapitulacji, w najlepszym zaś wypadku wymaga radykalnej selekcji. Skąd jednak pewność, że z dostępnego naszej percepcji skromnego wycinka poznajemy to, co naprawdę dobre? O ilu wartych zainteresowania twórcach milczą literackie rankingi? Ilu spośród nich nigdy nie uda się zdobyć przychylności wydawców? A ilu doskonale radzi sobie bez tego?
Może właśnie na tym polega fenomen blogów − na kontakcie z czytelnikami bez czyjegokolwiek pośrednictwa, bez mierzenia się z prawami rynku. A może też łatwiej debiutować codziennie niewielkimi fragmentami niż latami cyzelować wielkie dzieło i wreszcie, skończone poddawać osądowi krytyków? Bo czy każdy, kto pisze, od razu musi nosić w sobie książkę?…
W przypadku tak zwanych blogów osobistych, pamiętnikarskich czy literackich ich autorzy najczęściej nie mają szczęścia − przypada im rola swoich jedynych czytelników. Tak oto w dwójnasób przelewa się przez blogi samotność − czyż nie żalimy się bowiem przed wyobrażonymi milionami, bo nie potrafimy mówić do jednej realnej osoby, bo nie mamy z kim rozmawiać? W efekcie czekamy na komentarze jak na uśmiech kochanka, a interaktywny w założeniu Internet objawia swoje drugie, złowrogie oblicze − wielkiej milczącej szuflady pełnej zakurzonych tekstów.
Skąd więc ta potrzeba pisania, skoro większości zapewnia sławę w zaledwie kilkuosobowym gronie? Byłażby ona tylko kwestią mody? − krótkie na ogół żywoty blogów potwierdzać mogą podejrzenie, że bardziej kusi samo spróbowanie niż szansa konsekwentnej twórczości na tym polu. Dość szybko musi się przecież pojawić nieuchronne pytanie „po co?”, przychodzą wątpliwości, zniechęcenie, prawdziwy twórczy kryzys. Każdemu blogowiczowi, nawet jeśli nie przystępował do swego dzieła z pomysłem i należytą powagą, dane jest wówczas zetknięcie z dylematami prawdziwego literata…
A przecież wielu z nas − mówię „my”, bo przecież i ja piszący te słowa, i ci, którzy to przeczytają, tworzymy tę właśnie blogową wspólnotę − trwa dalej na swoim posterunku, pomimo wahań i zdarzających się niekiedy chwil milczenia. Coś nam to najwidoczniej daje. Najwyraźniej nie możemy przestać.
Nie zamierzam w tym miejscu dokonywać żadnych socjologicznych ani literaturoznawczych analiz tak zwanej blogosfery − brak mi po temu odpowiedniej wiedzy, umiejętności, narzędzi, a i zwyczajnej ochoty. Poproszony jednak o parę słów na ten temat, musiałem sobie zadać kilka istotnych pytań i raz jeszcze zastanowić się, dlaczego piszę.
A więc? Czemu właściwie ten − mój tym razem − blog ma służyć? Czy jest to uzewnętrznianie swoich smutków, czy tworzenie alternatywnego życia, czy lekarstwo na samotność, czy zapełnianie pustki,  czy odreagowywanie nudy?… Co niby mam tam do napisania? I do kogo się zwracam? Po co to „wołanie na puszczy”? I jak zareagować, gdy ktoś mnie w końcu usłyszy?…
Tyle by się przecież chciało − przekuć swój ból, swoją złość, ową urazę do świata i siebie samego w coś twórczego, wartościowego, nadać temu jakąś formę, ubrać w słowa, napisać, wyrzucić z siebie, zamknąć raz na zawsze, tak by wiedzieć, że to wszystko, co dotąd i co wciąż, było warte swojej ceny, bo zostało okupione czymś innym, wyższym i większym, co oddziela się stopniowo ode mnie i przechodzi w realne istnienie.
Napisać to wszystko – jak mam to wszystko napisać?…
Jakże często przychodzi mi szukać tematu, „wymyślać” godne zanotowania refleksje, zastanawiać się, czy to, co teraz spływa na klawiaturę jest czegoś warte, i czekać, bo może przyjdzie do głowy lepsze. Często zaś i tak kończy się to wszystko milczeniem, bo znowu pustka w głowie, bo znowu nic się nie wydarzyło, bo się nie wie, nie potrafi, nie umie, bo − jak u Ewy Lipskiej − „stado banału błąka się / po torfowiskach przymiotników”…
A jednak to jedyne, co robię konsekwentnie, choć − tak samo, jak ze wszystkim − bez większej wiary w sens, czy raczej w wartość tego trudu. To, co miało zachwycić i na czym najbardziej mi zależało, szybko okazuje się nietrafione i przechodzi niezauważenie, to zaś, co brałem za marginalne i wymęczone, spotyka się z nieoczekiwanie szerokim odzewem. Ta właśnie lekcja jest najbardziej pouczająca.
Tak więc niemal każdego dnia uparcie zestawiam ze sobą litery, nadając nazwy nierozpoznanemu jeszcze światu. Tak jakby każde słowo miało coś do odkrycia, nawet jeśli żadne nie jest tym, czym miało być w zamierzeniu…
Specyficzne jednak to moje pisanie. Polega głównie na… czytaniu. Cudze teksty odarte z ich pierwotnego kontekstu stają się moimi tekstami, czyjeś życie przyjmuję za część życia własnego. Książki, wiersze, pojedyncze zdania ratują mój rozum od jego zimnej obojętności, jałowości myśli i uczuciowej apatii, stają się komentarzem i posłowiem do mnie samego, ja zaś − wielkim cytatem z dość monotematycznie ujmowanej literatury. Być może przerażony własną odmiennością usilnie staram się utożsamić z czymś, co dawałoby choć pozór jakiegoś wytłumaczenia; być może tworzę sobie w wirtualnej przestrzeni jakieś inne, lepsze, zastępcze życie…
Bo jest w tym wszystkim także szczególnego rodzaju kreacja − nie tylko egzorcyzmowanie prywatnych demonów, odreagowywanie, prywatna psychoanaliza. Wszystkie te patetyczne i depresyjne strofy i fragmenty, które mówią za mnie, mają zarazem dowodzić, obok głębokiego utożsamienia z tym, co literackie, także daleko posuniętej rezerwy wobec siebie samego, pomagać mi uśmiechnąć się w „prawdziwym” życiu. Bo jest też „prawdziwe” życie, nawet jeśli obecnie nie odbiega ono zbytnio od tego „wirtualnego”.
I są też inni ludzie − odzew z ich strony, okazana przez nich życzliwość, sympatia, a nawet uznanie. Ich krytyka i dobre rady, ich podziękowania, że udaje mi się niekiedy wyrazić to, czego sami nie potrafią (nie mają odwagi?) nazwać. Odkrycie, że mój los wcale nie jest taki wyjątkowy, był mi największą nagrodą. Tak więc dla poobcowania z innymi, dla uchwycenia czyjejś i wyciągnięcia własnej dłoni, dla wzruszenia każdorazowym odnalezieniem kogoś mi bliskiego − piszę, by się uratować. Tylko poprzez współudział jest to możliwe…
I pozostaje mi jedynie powtarzać za Tadeuszem Różewiczem: „będę mówił do wszystkich / którzy mnie nie czytają / nie słuchają nie znają / nie potrzebują / Oni mnie nie potrzebują / ale ja ich potrzebuję”…

alexanderson
APOCALYPSIS CUM FIGURIS
(http://tristan13.blox.pl)

Written by pisany

14 listopada, 2008 @ 8:11 pm

Napisane w gościnnie

Komentarze 3

Subscribe to comments with RSS.

  1. Wnikliwie i odważnie. Dziękuję.

    Okruszyna

    14 listopada, 2008 at 9:54 pm

  2. Czytywałem bloga pewnej dziewczynokobiety. Nie była gorsza od innych, trochę lepsza. Przenikliwa, inteligentna, życie miała względnie atrakcyjne, klasycznie refleksyjne, i w mieście:). Ale NIKT jej nie komentował. Czasem myślę, że przez intensywnie niebieskie tło. Ten brak komentarzy działał tak, że też nie komentowałem, jakbym wiedział o tym, o czym wszyscy wiemy: TEGO BLOGA NIE KOMENTUJEMY. Żadnych nawet ciepłych głupot, nic. Ale pisała długo. Żal jakiś się przelewał w te i we wte, i czułem, że może powienienem skomentować, ale nie. Nie, siła wyporu.
    Zadziwie mnie w blogach ten RÓWNOMIERNIE ROZŁOŻONY TALENT. Że wszyscy go mamy mnie więcej tyle samo. Taka dziwna forma bezcelowej sprawiedliwości. Apocalypsis… czytam też dla tytułu. I dla tego, że jak się już wszystko sprawdzi w necie, kursy walut, spacer sobera cuja, własne położenie w zumi, to można sprawdzić, co u alexandersona:)

    nicolas easter

    14 listopada, 2008 at 10:21 pm

  3. bardzo dobry tekst, taki trafny

    sober

    15 listopada, 2008 at 5:18 am


Dodaj komentarz